Teresa Boehm

* 1934

  • "Jeśli ktoś mnie się teraz pyta, dlaczego zostaliśmy tutaj... tak czasami Niemcy się pytają, ponieważ jestem przewodnikiem. Bardzo nienawidzę tego pytania, bo – po pierwsze – trzeba było zrozumieć tych ludzi, właścicieli, tych rolników, że przecież bydło zostało w domu, więc jak najszybciej, jak tylko już nikt nas nie pędził, wróciliśmy do domu. Ja daję jako odpowiedź tym Niemcom, którzy się pytają, dlaczego zostałam, dlaczego do tej pory, w ogóle dlaczego tu jestem. Oni pytają: – Warun sind Sie nicht gefliehtet (Dlaczego nie uciekaliśmy)? Ja mówię: – Ale dzięki Bogu zostaliśmy przy życiu. Dzięki Bogu żyję. To jest jedyna odpowiedź tylko na to".

  • "No i tak wróciliśmy do domu, to w poniedziałek wróciliśmy. I dopiero w środę rano Rosjanie przyszli, dopiero w środę rano. Jak oni przyszli, myśmy siedzieli w piwnicy, Boże kochany, o Jezu, co to było! Wszyscy mówili: – Uciekać do piwnicy, tam Rosjanie nie znajdą, w piwnicy. Przecież to jest nonsens. No ale oni przyszli w dzień przed południem i pierwsze, co zabrali, to zabrali konie i zabrali harmonię. Ojciec miał taką, zawsze lubił sobie grać. To zabrali. Byli na biało ubrani, także nie było ich widać. I oni szli dalej. Oni po prostu nam to chyba nic, ludziom... chyba ich to nie interesowało. Po prostu żeby już nie iść pieszo, żeby już mieć te konie".

  • "Francuzi jak byli... Nie wiem, czy to może moja rodzina, rodzice moi byli bardzo gościnni, bo urządzili Wigilię dla wszystkich Francuzów u nas w domu, w najlepszym, największym pokoju. Takie było spotkanie tych Francuzów. A Francuzi dostali na Boże Narodzenie i tak często dostawali paczki. Zawsze z tych paczek, zawsze nam coś dawali. Tam czekolada była dla nas, dzieci, bo przecież tego też nie mieliśmy w czasie wojny. I właśnie Francuzi byli w tym dużym pokoju. A na Warmii był zwyczaj, że chodził szemel – biały koń zrobiony z sita, zawsze mówili, że z przetaka, nakryty prześcieradłem i w środku był mężczyzna i na plecach, na szelkach niósł tego konia, ale to tak wyglądało, jak gdyby on był jeźdźcem. I ci Francuzi byli tak zdziwieni, oni byli tak zaskoczeni. A ci mężczyźni, którzy chodzili z tym szemlem na Wigilię zawsze prosili o coś, taki worek mieli, taka baba chodziła i prosiła. Ach, jak oni im dawali z tego wszystkiego, co oni dostali na Święta. To był taki ubaw! Chociaż zawsze to było powiedziane, że niemieckie rodziny ani dzieci nie mogli razem jeść z Francuzami – z tymi, którzy u nas byli na robotach – przy jednym stole. W kuchni wszyscy jedliśmy i on miał mały stoliczek, ale obok naszego stołu. Ale na tę wigilię, to myśmy wszyscy byli też, cała rodzina. Nikt nie był z wioski, ale ojciec był, moja siostra, mama, brat i ja. To tak pamiętam, że to było tak przyjemnie, oni tak śpiewali... Po prostu to takie są wspomnienia".

  • "Taki starszy dziadek – u nas mieszkał z babcią, swoją żoną – on kosił, mama wiązała, a ja jako dziecko też ciągnęłam te snopy do stodoły. I zimą to było młócone cepami i nawet tak było mielone to ziarno, ale chleb zawsze był, zawsze był chleb i kartofle. Także ja nie mogę powiedzieć, że ja głodowałam. Kiedy są kartofle i jest chleb – bo nie było mleka – to po prostu podstawowe produkty były. A co jeszcze nas ratowało? To trudno teraz sobie to wyobrazić, ale ta wioska Pajtuny jest niedaleko rzeki Kośna. W tej rzece było tak bardzo dużo raków rzecznych, że wszyscy chodzili, normalnie kosze, kosze takie druciane do kartofli, pełne kosze tych raków się przynosiło. I te raki były gotowane w tym dużym kotle, gdzie się gotowało dla świń kartofle, tak dużo ich było. I myśmy całymi dniami siedzieli i raki dłubali gotowane. Jakoś tak Pan Bóg to wyrównuje. No nie było mięsa, nie było mleka, nie było jajek, nic, no kartofle i chleb, no ale taki razowy i właśnie raki. I potem one były jeszcze kilka lat i raptem wyginęły. One wszystkie pozdychały, nie wiadomo czemu. Dopiero chyba po dwudziestu latach powoli, powoli znowu zaczęły się ukazywać raki, te raki rzeczne. Tam w Pajtunach, naprawdę, to jak manna na pustyni, właśnie te raki wtedy dla nas tak ni stąd, ni zowąd, że raptem tyle raków było. I to wszyscy, wszyscy łapali, wszyscy zbierali raki. Zawsze pod korzeniami drzew tylko się chodziło i te raki się wybierało".

  • "No i jak już wieczorem, to już tak ciemno było, policjant z Purdy przyszedł niemiecki i mówi: – Teraz wszyscy, alles Niemiec muß fliehten. Moja mama mówi: – Boże, jeszcze chleb mam w piekarniku. Bo już tak wiadomo było, że na drogę trzeba dużo zapasów chleba wziąć. On mówi: – Dobrze, ale szybko, szybko. I jak myśmy już wyjechali na drogę, to już jeden wóz za drugim, już właśnie tak trzeba było się uformować w tej kolumnie tych wozów konnych. Jakie to wozy konne? To były takie drabiniaste, takie olbrzymie. I na górze był drąg, takie krzyżaki na końcach i nakryty był chodnikami, i to właściwie takimi tkanymi. I owies przede wszystkim dla koni, i jeszcze coś tam z domu zabrane. To był strasznie obładowany wóz. I tak jechaliśmy całą noc, i ja tylko wiem, że ciągle musieliśmy stawać, bo niemieckie wojsko opuszczało tereny obok nas, a nas zawsze zepchnęli na bok, na bok. I w końcu zrobiło się tak cicho jakoś, i wtedy dopiero można było dalej jechać. Dojechaliśmy – prawdopodobnie nad ranem – do Barczewa. I w Barczewie na tym skrzyżowaniu jedni w tę stronę, inni w tą, prosto. No my jakoś pojechaliśmy na ten dworzec i tam powiedzieli, że wszyscy już teraz będą mogli dalej jechać pociągami, a konie zostaną tutaj, zaopatrzone, to wszystko będzie. Ale już żaden pociąg nie przyjechał, bo w Olsztynie już Rosjanie byli. I rano, może w południe – przecież tam dużo było tych gospodarzy, dziadków, bo przecież młodych mężczyzn nie było – mówią: – My jedziemy do domu. No to moja mama mówi: – To my też do domu pojedziemy. Brat piętnaście lat... I pojechaliśmy do domu. Już nikt nas nie pędził, nikt nam już drogi nie zagradzał, dlatego że wojsko niemieckie już opuściło teren, a nad nami tylko strzelanina była".

  • "Bo wszyscy, którzy przybyli tutaj na nasze tereny – tam w tej wiosce u nas dużo spod Warszawy – ale bardzo dużo repatriantów właśnie było zza Buga. I wszyscy chodziliśmy do jednego kościoła, do kościoła katolickiego. Nabożeństwa były po łacinie, więc wszyscy odpowiadaliśmy po łacinie i jednakowo, w jednym kościele; no i kazania były po polsku, ale przecież na tyle to się zrozumiało, zresztą on chyba i troszeczkę też gwarą mówił ten ksiądz, szacowny nasz ksiądz Czeczka. I wszyscy też rozumieli, no byli tacy, co nie znali tej gwary polskiej, więc może nie, ale po łacinie wszyscy odpowiadali i to bardzo nas zbliżyło: tych ludzi przepędzonych, którzy tam opuścili swoją ojczyznę, swój kraj, swój dobytek i tutaj osiedlili się u nas i my, którzy byliśmy bardzo biedni, bo nic nie mieliśmy, tylko tę ziemię, te domostwa, jeśli nie zostały spalone. Ani maszyny, ani konia, ani nic nie było. I w kościele razem modliliśmy się. I – to mi się zdaje – nas bardzo połączyło: kościół. I znowu, jeśli ja już jestem przy tym kościele, kościół ewangelicki w Olsztynie, bo już jak mieszkałam w Olsztynie od ’56 roku, chodziliśmy do katedry – to akurat nasza parafia była – do kościoła katolickiego, gdzie wszyscy chodziliśmy, katolicy, ci, którzy zostali i ci, którzy przybyli. A znowu do kościoła ewangelickiego chodzili tylko ludzie, którzy tu zostali, ewangelicy, no bo jednak z Centralnej Polski mało jest ewangelików. I ludzie, którzy jako uciekinierzy właśnie z Ełku, już z Mazur, ewangelicy, którzy zatrzymali się w Olsztynie, którzy nie mogli uciec i którzy po prostu zostali w Olsztynie. Do tej pory jest sporo ludzi, właśnie tam spod Ełku, którzy tutaj się zatrzymali. Chcieli wrócić tam, ale już domostwa nie było i już tam ktoś inny osiedlił się na ich mieszkaniach czy gospodarstwach i oni zatrzymali się w Olsztynie. I właśnie ten Kościół ewangelicki stanowił wtedy taką niepisaną mniejszość niemiecką. Może nawet nie mniejszość, bo bardzo dużo nas wtedy było, ale tą ewangelicką i tą właśnie niemiecką. Chodziłam zawsze na 10.00 do katedry na mszę, jak mieszkałam w Olsztynie. Kończyło się i wtedy chodziłam tam obok kościoła ewangelickiego, bo tam też się kończyło i tam właśnie bardzo dużo znajomych się spotykało, ewangelików. Ja uważam, że wtedy Kościół odgrywał bardzo dużą rolę. Nas zjednoczył z tymi, którzy zostali też przepędzeni ze wschodu, a razem chodziliśmy. A znowu kościół ewangelicki to była właśnie wtedy taka enklawa niemiecka – ewangelicka, niemiecka. I to był taki podział. Ale co to wtedy znaczyło „Dom Boży”, prawda? No Dom Boży był ewangelicki, ale jest przecież ten sam Pan Bóg. Ale tutaj ci pozostali, ci Niemcy, chodzili do ewangelickiego, a my znowu zostaliśmy tak zjednoczeni z ludnością, która tu przybyła. I co zza Buga, to zawsze tak do nas mówili: – A kiedy Niemcy wrócą? Kiedy Niemcy wrócą? My przecież też chcemy jechać, wrócić do naszej krainy, zza Buga. Do Wilna, my chcemy do Wilna. Oni zawsze mówili: – My chcemy też do Wilna. No więc właśnie to takie są dzieje".

  • Celé nahrávky
  • 1

    Olsztyn, 05.09.2012

    (audio)
    délka: 01:17:31
    nahrávka pořízena v rámci projektu German Minority in Czechoslovakia and Poland after 1945
Celé nahrávky jsou k dispozici pouze pro přihlášené uživatele.

Wszyscy mówili: – Uciekać do piwnicy, tam Rosjanie nie znajdą, w piwnicy Przecież to jest nonsens

Teresa Boehm
Teresa Boehm
zdroj: Pamět národa - Archiv

Teresa Boehm, z domu Wagner - urodzona w 1934 roku w Pajtunach koło Purdy Wielkiej na Warmii. Rodzice mieli gospodarstwo rolne, byli katolikami. Po wybuchu wojny ojciec został wcielony do Wehrmachtu, matka została z trójką dzieci na 15-hektarowym gospodarstwie. Pracowali na nim francuscy robotnicy przymusowi. Po nieudanej próbie ucieczki w styczniu 1945 rodzina wróciła do domu. Wiosną 1945, po wejściu Rosjan, ukrywały się z mamą. W wrześniu 1945 podjęła naukę w polskiej szkole w Purdzie. Następnie ukończyła Państwowe Liceum Komunikacyjne w Olsztynie (wydział budownictwa). Od 1956 roku mieszka w Olsztynie. Wyszła za mąż za Polaka. Pracowała w przedsiębiorstwach budowlanych, pod koniec lat 70. ukończyła kurs dla przewodników i odtąd oprowadza po mieście grupy niemieckojęzyczne.