Následující text není historickou studií. Jedná se o převyprávění pamětníkových životních osudů na základě jeho vzpomínek zaznamenaných v rozhovoru. Vyprávění zpracovali externí spolupracovníci Paměti národa. V některých případech jsou při zpracování medailonu využity materiály zpřístupněné Archivem bezpečnostních složek (ABS), Státními okresními archivy (SOA), Národním archivem (NA), či jinými institucemi. Užíváme je pouze jako doplněk pamětníkova svědectví. Citované strany svazků jsou uloženy v sekci Dodatečné materiály.

Pokud máte k textu připomínky nebo jej chcete doplnit, kontaktujte prosím šéfredaktora Paměti národa. (michal.smid@ustrcr.cz)

Aniela Stojanowska (* 1926  †︎ 2011)

Chciałabym wrócić tam dzisiaj na Ukrainę, ale żeby tam Ukraińców nie było. Chodź tam już, żeby tak dom nasz stał jak kiedyś, to teraz już wszystko bym zostawiła i tam pojechała, to tak ciągnie do domu. Tam jest moja ojczyzna.

  • córka Marii i Kazimierza Stojanowskiego, ur. 26.02.1926r. na Kozakach, zm. 1.09.2011r. w Pyrzanach.

  • Chodziła do szkoły na Kozakach. Ksiądz Michał Krall pierwszą ją ochrzcił i po przybyciu do Pyrzan jej jako pierwszej udzielił ślubu

  • Na wschodzie pracowała w centrali telefonicznej, była gońcem.

  • Po osiedleniu się w Pyrzanach zajmowała się gospodarstwem.

Aniela Stojanowska, córka Marii i Kazimierza Stojanowskiego, ur. 26.02.1926.

U nas między Amrozami a Manasterkiem był taki folwark i tam mieszkał taki, on był zięciem, Lisieńcka, ożenił się z jej córką, był starostą w Złoczowie, pisał się Górka, mnie zdaję się, że nazywał się Wojciech, ale pewna nie jestem. Jak ta stara umarła, to oni później prowadzili ten folwarek, mieli siedem krów. U nas łąk nie było, to że siali koniczyny to tyle paszy było, reszta słoma i sieczka była i śrutowali tam to samej słomy nie dawali tym krowom. Ja pamiętam jak te krowy się nazywały, najstarsza taka duża, czarna Kaśka. Ten Górka miał dwoje dzieci, syn nazywał się Adam, córka Ewa, nie pamiętam jak żona się nazywała. Jak tego Górka zabrali to oni w trójkę zostali. Za jakiś czas, tydzień, może za dwa dni, przyszli i zabrali te dzieci Ewę i Adama, to już dorosłe dzieci byli. Mówili, że ta Ewa jest we Lwowie jest w jakimś takim zakładzie, że wszy karmi, te wszy na zastrzyki, tak mówili. Matkę, tę Górkową to nie wiem, przepadli oni gdzieś.

A znów jak Kozaki i Łuka, to był taki dziedzic, Romański się pisał. On nie był żonaty, miał siostry, ta jedna siostra miała syna, on nazywał się Maciek. Ja pamiętam do dziś, że on mu kupił rower, a to gdzie w czasach wojny, które dziecko rower miało. On był u nas na wiosce na koloni takiej, nasza wioska bardzo ładna była, przez całą wioskę płynęła rzeczka, koło naszej stodoły, przez nasz sad i tam do doliny aż, gdzie te trzy domy były. On dał tego syna swojej siostry do nas na kolonię i on miał ten rower. Ale gdzie my na rowerze umieliśmy jeździć?! I tak za nim chodziliśmy „ Maćko daj ja się przewiozę, Maćko daj rower” On nie chciał nam go dać, no to my go wyzwaliśmy, jak to dzieci się kłócą. Miałam wtedy może 8 – 10 lat.

Święta były u nas takie jak tutaj, dwa tygodnie później były ruskie święta, ukraińskie. Przed wojną jak pamiętam, jak były polskie święta to Ukraińcy nie rąbali drzewa, ani sieczki nie rżnęli. A jak były ukraińskie, to Polacy też nie przeszkadzali.

Były małżeństwa mieszane, kiedyś tak się żenili. Moja mama, baba była Ukrainka. Mój tata jak się żenił, jego siostry poumierały, sam został, miał 6 morgów pole, to duże gospodarstwo. Przed ślubem mama wzięła metryki z cerkwi do kościoła i ślub brali w kościele. Dawał im ślub ks. Stepa. Później ten ksiądz Stepa był we Lwowie biskupem. Dzieci chrzczono tam gdzie było bliżej. Dziecko jak się kiedyś urodziło to za dwa tygodnie musiało się ochrzcić, bo to trzeba było światło świecić, kiedyś to nie było tak jak teraz, całą noc lampą się świeciło. A wiecie co to było jak całą noc lampa się świeciła ? Jaki to smród był? Jak na stacji benzynowej. Jak już dziecko ochrzcili za dwa tygodnie, to lampę gasili już na noc.

Wojna

Przyszli ruskie, naprzód zabierano panów, jak mówiłam wcześniej, komendanta w Złoczowie zabrali, to był taki Łoziński miał nazwisko, komendant policji, wysoki, fajny był. W wojnę go zabrali, jego żona nie miała już pensji i nic, mama tam chodziła i nosiła do niej. Ona miała taki płaszcz z mantli ? i mama zamieniła się z nią, to przerobili i tacie z niego futro uszyli. Dużo musieli prowiantu tam do niej zanieść. Jak ruskie przyszli to zaraz na Manasterku zrobili sigirade?. Byli Żydzi, tych którzy byli bogatsi, mieli więcej pola to zaraz zabierali do Rosji, wywozili. I tak śpiewali „O lata czarne, orzeł lata pod niebiosami nie będziecie panować Kurkule nad nami”, biedny to takie wszystko poszło do kochłozu. My się śmiali „ Miała baba jedną kozę i ją dała do kołchozu, koza mówi me me me bo w kołchozie bardzo źle, sama spadła się na grabliki? i liczy te trudu dni” A co to te trudu dni, miały znaczyć– kto dostawał wypłatę, to liczył te dni. A my tak, „o towarzysz Stalin przyślijcie nam mydła, bo my mamy już takie wszy, że już mają skrzydła”.

Później jak te kołchozy porozbierali to wszystko zabrali, nic nam nie zostawili, my mieliśmy 12 morgów ziemi, później jeszcze dokupili, tato Józio z mamą się ożenił. Jak był sad to my to skopali, konia zabrali na wojnę polską, myśmy ogród tam zrobili, nic już nie mieliśmy. Chodziliśmy do lasu i liście z drzew, mieliśmy jeszcze słomę, i rżnęliśmy tą słomę z liśćmi i tak krową dawaliśmy, taka była bida. Ukraińcy później takie piosenki śpiewali

„Jeszcze Polska nie zginęła, ale musi, bo Ukraińcowi Polak buty czyścić musi”.

Robili tak pod cerkwiami, stawiali mogiły, krzyż był taki jak misyjny, drewniany, duży krzyż, pod krzyżem kopiec taki był, wysoki jak grób, obłożony był tak dookoła, że tam trawa rosła. Tutaj jest piosenka śpiewana po ukraińsku– ogólne tłumaczenie:

„ Słońce Stalina wyszło, nasze życie wesołe stało się i ożyło, drzewa rozrosły się w sadzie koło naszych domów. Wyszli chłopcy i dziewczęta odświętnie ubrani, słońce Stalina spotkali. Czarne morze, pustynia i złoty szeroki step, nasza ojczyzna Ukraina, bujnie się rozwija.” Tak nam śpiewali. Pod cerkwiami robili takie mogiły, na nich był taki duży krzyż drzewianny, pod krzyżem taki kopiec był, jak grób, wysoki był, dookoła był obłożony, tak, że trawa rosła. I tak śpiewali oni „ Na Ukrainie stoji mogiła, a na mogile trawa zielona, a pod tą trawą płynie krew. Chodźmy bracia stawajmy w rzędzie i bijmy tych Polaków,za naszych braci i winy życia, wybijmy ich do nogi”. A my im tak, znów śpiewali „ Nasi chłopcy hajdamaki ? Nasi chłopcy nie boja się, idą do boju i śmieją się” ( na tym zakończyłam, bo w ostatnim zdaniu coś jej się pokręciło, głupota jakaś wyszła, tak powiedziała mama, no i dalej jest coś wulgarnego to nie pisałam) Tak, wymyślali my, był taki żart „wiesz jaka ukraińska odznaka ? Nie, no jaka? Nie znajusz? Nie? Sine jajca, żółta sraka! „ I tak było.

Trzeba było wyjechać, mordowali. Naprzód wojna, później Niemcy, Polsce wojnę, bombardują, Złoczów. Tata mówi „bierzmy krowę i uciekajmy do lasu”. Ja wzięłam krowę i tato cielaki, pędzimy do lasu. A to cielaki na sznurku nie były, to nie tak prędko, ja z krową to chwila i poszła, tato z cielakami to wolniej. Ja weszłam do tego lasu, patrzę a tam wojsko i tak mówi „ Patrzcie, patrzcie panna” ( smutri, smutri, parażnia 17:29)? Ja z tymi krowami z powrotem, do taty „ Tato tam Niemcy są” , skąd ja mogłam wiedzieć czy to po niemiecku czy po rusku, bo ja nie słyszała tego nigdy. No i my z tymi cielakami i krową, do stajni się zapędzili. Później jak Niemcy na Ruskie przyszli to te Ukraińcy wyszywali koszule dla Hitlera, wyszyte kołnierzyki, mankiety, czerwona wstążeczka zawiązana na kluczyk, chodzili w nich. Jak przyszli Niemcy, to już nic nie mieliśmy, trochę jęczmienia jeszcze mieliśmy i kaszy dzieciom gotowali, Niemcy wszystko zabierali. Jasio przychodzi do Mamy i mówi „mamo Niemcy już są na Manasterku” My wtedy ten jęczmień, który jeszcze mieliśmy schowaliśmy, przyszedł Niemiec i szukał go wszędzie, nie mogli znaleźć to zabrali ostatnią krowę. Bieda i nic nie ma, krowę zabrali. Siostra maleńka była, nie było czym nakarmić, inne siostry też były jeszcze małe. My szłyśmy tak wszystkie za tą krową, a on tak tą krowę prowadził za sznurek, taki wysoki był, za pasem miał taką harapę?, miała ta harapa taką rączkę plecioną ze skóry, była też taka skóra cięta, na końcach były, nie wiem czy to ołów czy żelazo, były takie kulki , na tej harapie. Ja jak już do drogi dochodząc, jak już z tej wioski się tak wychodzi, to ja tak skoczyłam za tą krową i złapałam ją za szyję i płaczę. On się obrócił i wyciągnął tą harapę, ja byłam w białej kretonowej sukience, bosa, uderzył mnie tak po plecach i do nogi pociągnął, przeciął, krew zaczęła strasznie lecieć z tej nogi. Mama i dzieci jak zobaczyły tą krew, zaczęły krzyczeć, to on puścił ten sznurek z tą krową.

Jeszcze mam takie piosenki za nieboszczyka ks. Kralla, jak biskup na wizytację przyjeżdżał do Pyrzan „Jak nam miło, jak nam błogo, jadą do nas goście drogą, słonko świeci, tętnią koła arcypasterz nasz z Gorzowa, tu w Pyrzanach między swymi, starszy, młodszy, dziatwa mała, tej się chwili doczekała” to jeszcze dalej, ale to ja już nie pamiętam. „ Patrz kościelna wieża stoi, dla wioski schronnica, na jej szczycie krzyż Chrystusa, byś naszą zaszczycał, za nią kościół parafialny się rozszerza, a to wszystko co my wzniosły to dla arcypasterza, co niedziele rano na mszy dzwonią, Anioł Pański, a kto zdrowy to wyszepcze zdrowaś Maryjo, bo my lud maryjański” Ks. Krall ten pierwszy nasz, przyjechał z nami i nas tak nauczył. Kościół, ten pobity, mówili, że zaczepił samolot, tam w ten dach i zmiótł wszystko. Mury stały. Później jak już tutaj mieszkali, w nocy się zjechali, liny i to wszystko rozebrali, ludzie płakali, krzyczeli, ale to nic nie pomogło. Był taki w powiecie przewodniczący taki, Wakalski?, dobry człowiek, ale był też drugi, komunista, to on mówił, dokąd ten kościół stoi, to on dotąd będzie przyjeżdżał do Pyrzan, później ten kościół rozwalili, a on umarł. To tak szybko umarł, nie pamiętam tylko jako on się nazywał.

Z kościoła z Kozaków przywieźliśmy wszystko, figurki Matki Boskiej, Pana Jezusa, św. Teresa, Dzieciątka Jezus, św. Stanisław Kostka, obrazy, chorągwie, sztandary, ławek nie zabraliśmy bo jak to tak. Dali na to taki wagon, że to rzeczy kościelne się wiozło. Dzwony też, zabraliśmy, później ksiądz jechał nawet do Krakowa po niego, przywiózł jeden dzwon, ale to nie był ten dzwon z Kozaków, on był jakiś z Podlipiec. W tych Podlipcach był jakiś filialny kościół, to ksiądz tam jeździł, nie był ten dzwon podpisany, czyj on jest. Później jakoś dokupili ten dzwon i wstawili do tej dzwonnicy.

Jak wyjeżdżaliśmy z Kozaków, to żadnej dyskusji nie było. Na stodołach pisali jak to kiedyś się pisało, 3 x tak, u nas było napisane, tak „Znikaj, to nie wasze, tylko nasze”. Oni Polaków nazywali lachami, wszędzie pisali, że mamy uciekać, bo to nie wasze. Wszyscy razem załadowali się Kozaki, bo to była polska wioska, naszych parę rodzin polskich, my się dołączyli do Kozaków i tak myśmy przyjechali.

Ostatniego dnia na Kozakach, była msza, nikt nie śpiewał, wszystko płakało, to była wielka rozpacz. Po mszy szykowaliśmy się do wyjazdu.

Co mogliśmy zabrać? Jak nas były cztery rodziny na tej platformie? Co mogli my zabrać ? Co co ważniejsze, mieliśmy. Mama, kupiła meble do nowej chaty, jasną szafę, wersalkę ze złotymi obręczami, ładne, stół i kredens, taki na naczynia, sześć krzeseł obite skórą. My z mężem, mąż dopiero chodził do mnie, nie byliśmy żonate jeszcze. Mąż wziął swego konia, miał konia i naszego konia, my pojechali do domu, oboje pojechaliśmy, żeby konie miały co jeść, bo to co na stacji to na stacji, nie było co dać do jedzenia krową, troszku ziemi zjedli i nie ma. Na ogrodzie mieliśmy zasiane taką wygę, taką na pasze, kosili, trawy nie było, Pojechali my i nakosiliśmy na wóz tej wygi. Mąż pojechał drogą poza górę a ja poszłam w dół doliny. Zaczęli do męża strzelać. Była tam leśniczówka, w niej mieszkał leśniczy, miał żonę i dzieci, później nie pamiętam co się z nim stało, czy go zabrali Niemcy? Nie pamiętam. Bandziory zagnieździli się i tam strzelali na męża, ale jakoś tak było, że mąż wyjechał. My przyjechali do Złoczowa, wagony podstawili już, ładować się. Jak ludzie wpadli na tą wygę, to nam mało co zostawili, zabrali po garści brali ludzie. Mama płakała, słyszała, że tu strzały są, już myśleli, że nas pobiją i tak wszystko przepadło, dopóki nie przyszedł wójt i sekretarz. Przyszli żeby klucz oddać od domu. My mieliśmy takie klucze wiązane wszystkie na takim kółku, klamki mieliśmy żółte. I tak w sobotę mama brała taki sidol, w takich buteleczkach i my brali na ściereczkę i pucowali te klamki, żeby błyszczały się.

Nic nie ma jak ja przyjechała w 1969 r. tam, kiedyś tam stały budynki. Jak się wjeżdżało pamiętam stała duża lipa, pamiętam ją bo my zrywali kwiatki z niej, to teraz obrąbana, serce mi się krajało, stałam tam przy niej chwilę. Taka sąsiadka żona Michała Boryka na słupie wysiała, tak czekała, aż ja przyjadę, powiedziała „ Anielciu ja przez cztery godziny tutaj stoję” No przywitali nas, ugościli, byliśmy tam trzy tygodnie, my się tam nawiedzali wszystkiego.

Jak myśmy jechali jeszcze to w Kędzierzynie i Trzebinie nas rozładowali dwa razy. To były takie przesiadki, na inne tory, jakieś szerokie. My wyjechali na Piotra i Pawła, ostatniego czerwca, przyjechali 21, 22 lipiec, trzy tygodnie jechali, w deszczu, bez przykrycia, bez niczego. Jeszcze jak myśmy mieszkali, jak Niemcy byli, nas z domu wypędzili, bo tam taki Niemiec mieszkał, ten najstarszy taki, no bo tam było wszystko umeblowane, a nas na strych wypędzili, to ten Niemiec dał nam dwa koce szare, taki jeden podwójny, gruby, a drugi taki zwykły pojedynczy. I te koce nam ukradli na drodze i wszystko, obuwie, taki cały worek, to było nasze obuwie i maminego brata, wszystko nam ukradli my tutaj przyjechali bez niczego.

Ukraince wszystkie domy porozbierali, ani jednego domu polskiego nie ma, jeszcze tam na Kozakach to jeszcze się osiedlili się tam z kopalni ludzie z Bieszczad, to tam jeszcze parę domów. A tu ani jednego polskiego domu nie ma, pobudowali się tam Ukraińcy i nic tam naszego już nie ma. To tylko jamy gdzie piwnice byli, to w naszej było siedem schodów, poręcze.

Ludzie się bali, ruskie zabierali, krowy i inne rzeczy. Do jednej takiej pani to do krowy przychodzili, ona koło niej nawet zaczęła spać, jak do niej przyszli to takiego krzyku narobiła, że mąż się zerwał, zaczęli krzyczeć i ruskie pouciekali.

Jak tutaj przyjechaliśmy to szukaliśmy takiego miejsca, w którym razem będziemy mogli się wszyscy osiedlić. Tutaj przyszliśmy, wioska taka skupiona jest, ale kościoła nie ma. To ksiądz powiedział, to może my odbudujemy ten kościół, ale to od nowa i dach trzeba było założyć, poprawiać bo tam wykruszone było. No i my tak usiedli tam, zrobili ołtarz i ksiądz msze odprawiał. Później kościół zrobili tam gdzie była taka sala duża, zrobili tam ołtarz, schodki, teraz okna powstawiali i wieże zrobili, teraz jak kościół wygląda.

Wybór domu, kto jaki zajął, taki brał, wszyscy przyjechali z końmi, wozami i kto gdzie usiadł. Było też tak, że dwóch gospodarzy w jednym domu się osiadło, ludzie się bali, nie wiedzieli jak tu jest. Nasze pierwsze wrażenie to takie, że nic tutaj nie było. Było lotnisko, wszystko było stłuczone, ni kartofle, ni ogrodu było, nic absolutnie nic, zboża żadnego nie było. A w domach to ruskie przyjechali, to meble wszystkie, pozwozili tam na końcu jak z Witnicy się jedzie, to taki domek był, taka stodoła też tam była, to tam wszystkie te meble i rzeczy do niej pozwozili. No i tam tego pilnowali, mieli tam psa, takiego wilczura dużego, wywozili te meble, pewnie do Rosji, ale nie wiem gdzie dokładnie. Obok tej stodoły był dom, zajęła go jakaś kobieta. Ona mówi do mamy „ wiesz co Marynka, tam to takie fajne lustra są duże z szeroką ramką, tych lustrów tam naskładali tam, jakby to wziąć tam od nich?” Ta kobieta miała syna, jej męża zamordowali i jakoś tam tak się zakręcili, że to jedno lustro im ukradli. W domu schowała to lustro i mówi do mamy „ Marynka ja już jedno lustro to mam w domu, my z Gienkiem przynieśli”, mama na to „ jak ty masz to i ja będę miała!”. My wzięli tam gdzie nasza stodoła była, drzwi otworzyli, ona poszła tam jakoś w dzień i te drzwi odsunęła. One normalnie nie były otwarte, były tam takie drzwi podwójne, później takim drągiem się je zasuwało, były takie klamry i to się pchało i tak zasuwało. Nikt tego nie otworzy. No i my tam poszli z mamą wieczorem, cichosza w nocy, te drzwi odchyliliśmy, no i bierzemy to lustro, coś tam się zahaczyło i upadło. Pies zaczął szczekać, my to lustro położyli szkłem do ziemi i my uciekli szybko do swojej stodoły, czekaliśmy. Jak już uciekliśmy do swojej stodoły, to tak siedzimy i siedzimy, w niej, no i mówimy do mamy „ Mamo chodź jeszcze raz może oni już śpią” Poszliśmy tam drugi raz, cichutko. Udało się i przynieśliśmy te lustro do nas, mieliśmy je w domu.

Jak tutaj dotarliśmy, nie było Niemców, tam o za szosą, to mieszkał jakiś stary Niemiec, zostawili go, ale później ktoś go tam zabrał, ale nie pamiętam jak się nazywał. Nikogo nie było, pootwierane drzwi, wszystko wysypane, pióra latały. To już ruskie tak zrobiły, oni tutaj weszli to tak plądrowali.

Wszystko po parze tutaj przyjechali, wesela dopiero tutaj się zaczęły, bo tak by pomordowali. Takie były niedziele, że po trzy śluby razem, kiedyś tak było, teraz w niedziele już nie dają ślubów. Tu parafia była, nigdzie nie było księży. Świerkocin, Dzieduszyce Stare i Nowe, Białcz, wszystko należało do jednej parafii, był jeden ksiądz. W Witnicy nawet księdza jeszcze nie było. Msza się odprawiała w Witnicy po południu o piątej godzinie, idziemy z koleżanką, tato z mamą końmi, a my pieszo. Weszły my jak ten zakręt jest do Witnicy, jedzie samochód i na nas, my na bok, a on na nas, a tu brzeg i woda brudna, jakiś a on na nas, pijany jechał jakiś. Ja wtedy zakażenia dostałam, bo gdzieś ranę na nodze miałam, poobcierały my te nogi, mokre wszystko. Przyszłyśmy śpiewać na chór do tego kościoła a noga boli, ja się patrzę a ona spuchła, na nodze jakiś pas mi się zrobił, już do kolana nawet dochodził. Koniec mszy, a ja na nogi nie wstanę, ani lekarza, ani nic, zakażenie. Przyszliśmy do domu, mama miała serwatki, była taka stara kobieta i mówi nic tu mama, trzeba ratować, bo zakażenie będzie. I ona mówi „ Bierz Maryniu ścierki takie i kładź serwatki, niech bierze wiadro i moczy” Ja tak moczyłam tą nogę i się zagoiła.

Kiedyś to do Pyrzan jak wszyscy gospodarze przyjechali, to od razu się wzięli za robotę, orali to pole, siali, znowu trzeba było żyć. Z UNRy konie kupowali, u nas były trzy konie z UNR. Teraz jest inaczej. Niemcy tutaj przyjeżdżają od czasu do czasu, zadowoleni są, że Polacy nie niszczą, dbają, poprawiają, odnawiają domy, w których oni kiedyś mieszkali. Chcą popatrzeć, wejść do starego domu, gdzie wyrastali. Była tutaj u mnie taka jedna, weszła tutaj na korytarz i mówi „ nie było tutaj podłogi, tutaj była cegła wyłożona” i wyszła, nie patrzyła się po pokojach. Nigdzie nie było tutaj łazienki. Na każdym podwórzu był obornik, tam gdzie my mieszkali to był on pod samą studnią, nie wiem co to było.

Mieliśmy tam takich z Pomorza, Żółtański, powiadał, że u nich to przyszli i ojca zabili od razu, a matkę to co będzie się z chłopami, bronić i ją tam zgwałcili, dzieci pouciekały. Tam zahata taka była, że tam słomą, liśćmi ją okładali, żeby zimą ciepło było, to jedno dziecko schowało się do niej, drugie na drużkę uciekło, tą zahatę spalili, a tego drugiego zastrzelili, upadło i umarło. Tam jeszcze gorzej jak u nas było.

Były takie wioski gdzie wszystkich mordowano, spędzili wszystkich do kościoła, nawieźli tam słomę i później ludzi w tą słomę, ludzie nie wiedzieli, myśleli, żeby to spali czy coś, oni przyszli benzyną polali i spalili, drzwi zamknęli.

Chciałabym wrócić tam dzisiaj na Ukrainę, ale żeby tam Ukraińców nie było. Chodź tam już, żeby tak dom tam stał jak kiedyś, to teraz już wszystko bym zostawiła i tam pojechała, to tak ciągnie do domu. Tam jest moja ojczyzna. Tutaj mówią, że nas przesiedlili, Niemcy tak mówią, nas wypędzili nie przesiedlili. W nocy przyszli i nas wyciągali, bo to tak było wtedy, że męża zabrali i wyciągnęli z chaty, bo to mężczyzna zawsze broni, a kobietę to jeszcze gwałcili w korytarzu, a dzieci się patrzyli na to.

Moje dzieci nie chcą tego słuchać, tej historii, ja im nie raz powiadam jak to było, jak zabili mojego chłopaka. To mówią „ wyście durni byli, to trzeba było się zabrać” ja się pytam z czym ? z miotłą na księżyc, jak oni broń mieli, Niemcy przyszli to im podawali, a my z czym się mieliśmy bronić, mówią „ wy nie umieli żyć”. Ich inaczej uczyli, teraz nikt z tych młodych się nie interesuje.

 

Wywiad przeprowadziły Aleksandra Nowak, Agata Kępa, Paulina Kluczyńska w lipcu 2011 w Pyrzanach.

 

© Všechna práva vycházejí z práv projektu: Poles, Germans and Ukrainians and their memories on forced migration

  • Příbeh pamětníka v rámci projektu Poles, Germans and Ukrainians and their memories on forced migration (Marie Novotná)